Ciasteczka ryżowe (także w wersji bezglutenowej)

18:35 Mamamuffin 9 Comments


Oto przepis na ciastka, które z czystym sumieniem podasz swojemu dziecku. Łatwo przygotować je w wersji bezglutenowej. Bazują na kleiku ryżowym, często stosowanym przy rozszerzaniu diety u niemowląt. Wprawdzie moja Mała Muffinka jeszcze na takie przyjemności nie zwraca uwagi w pełni zadowalając się mlekiem mamy, ale myślę, że gdy przyjdzie odpowiedni czas będą to pierwsze ciasteczka, których posmakuje. Dodatkowa zaleta, to błyskawiczny czas przygotowania. I efekt jak zawsze murowany. 

Z odrobiną dżemu wyglądają wyjątkowo smakowicie. Pełni on nie tylko rolę dekoracyjną, ale też dopełnia smak ciasteczka. Dzięki dżemowi z czarnej porzeczki jest dobrze wyważony. Słodycz z delikatną kwaskową nutą owocu. Pyyyszności!

Składniki:

Kasia 200g (niecała kostka)
3 całe jaja
1 kleik ryżowy (może być bezglutenowy) - 160g
4 łyżeczki kokosu (wiórki)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 cukier waniliowy
3/4 szklanki cukru
dżem z czarnej porzeczki (niskosłodzony)


Wszystkie składniki (z wyjątkiem dżemu oczywiście) dokładnie mieszamy. Najlepiej mikserem. Następnie pomagając sobie łyżką robimy kulki wielkości orzecha włoskiego. Układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. z podanych składników powinno wyjść ok. 26-28 sztuk. Ważne, by zachować większe odległości, bo z kulek w trakcie pieczenia czasem wypływa margaryna. Unikniemy posklejania. Na środku każdego ciasteczka drążymy otwór za pomocą, np. uchwytu noża stołowego. Pieczemy ok. 15-20 minut w temperaturze 200 stopni C. Po wyjęciu z piekarnika otwory w jeszcze ciepłych ciasteczkach wypełniamy dżemem. Aż po brzegi.

Smacznego!

P.S. Ważne, by studząc wypieki nie przykrywać ciasteczek zbyt szczelnie. Będą dzięki temu bardziej chrupiące. 


9 komentarze:

I spraw Boże, by wyrosły mi jeszcze dwie ręce...

11:01 Mamamuffin 5 Comments


Matka po porodzie powinna doświadczyć mutacji cielesnej. Chociaż na pierwsze trzy miesiące stać się czterorękim stworem. Albo... nabyć umiejętność wyciągania przynajmniej jednej ręki na odległość minimum kilku metrów. Świat byłby wtedy piękniejszy, nieprawdaż? No, przynajmniej z subiektywnego punktu widzenia świeżo upieczonych mam. Chwilowo z takiej właśnie perspektywy mierzę się z otaczającą mnie domową rzeczywistością. A nie jest łatwo. Moje dziecko, pewnie jak 50% albo i więcej innych maludów należy do grona tych cudownie niezdejmowalnych z rąk. Na rękach je, zasypia, wpatruje się w otaczającą (i coraz bardziej ciekawą) rzeczywistość. Próba pozbawienia jej tego przywileju kończy się nieuchronnie awanturą.

Tak było od urodzenia. Pamiętam ten sądny dzień w szpitalu, dwa dni po porodzie, gdy Mała Muffinka wreszcie pokazała swój charakterek. Objawił się on trudnym do ukojenia płaczem. Mimo przerażenia całą sytuacją, instynktownie wiedziałam co jej pomoże. Owinęłam, wzięłam na ręce i zaczęłam nasz pierwszy wspólny bujany spacer. W jedną i drugą stronę szpitalnej sali. Aż do wyczerpania - mamy oczywiście. Ale wreszcie pomogło. Z tym, że sytuacja ta powracała często także po powrocie do domu. Nie ma co ukrywać. Ręce matki leczą. Gdy dziecina została brutalnie wypchnięta z brzucha, jest to w zasadzie jedyny sposób, by zachować ten fizyczny kontakt, przypominający jej nieuchronnie minione, cudowne dziewięć miesięcy. Obok piersi, ręce matki to najlepsze ukojenie. Zatem moja Mała Muffinka niejako zarezerwowała sobie je do swoich celów. Nie zważając na to, że w czasach ją poprzedzających miały także wiele innych praktycznych funkcji. Sprzątały, gotowały, robiły mamie kawę czy herbatę, czy też po prostu otwierały przed nią drzwi tak, by ocalić jej jakże ważny czubek nosa przed niemiłym zderzeniem z szybką.

Problem polega na tym, że mama rąk nadal potrzebuje. A jeśli już mają być notorycznie zajęte, to musi zorganizować rzeczywistość wokół siebie tak, by nie zginąć z głodu, nudów, czy też po prostu nie rozbić sobie nosa o drzwi w pędzie po smoczek do sypialni. Modlitwy tu raczej nie pomogą, wystarczy odrobina sprytu i garść doświadczeń, którymi postanowiłam się z Wami właśnie podzielić.

Oto krótki poradnik o tym, jak sobie poradzić przy wymagającym ciągłego noszenia dziecku bez "nadludzkich" atrybutów.

To nie logika, a logistyka
Jadłyście kiedyś kotleta... łyżką? Ja robię tak już prawie od trzech miesięcy. Łyżka sprawdza się lepiej, bo łatwiej nią "ganiać" po talerzu wszystkie inne obiadowe dodatki, jak ziemniaki, surówka itd. Z wąskiego widelca nieuchronnie spadały zawsze na kocyk, którym była otulona córeczka. Taki mój nowy przystołowy savoir vivre. To cena za to, by móc zjeść ciepły obiad bez akompaniamentu płaczącej do granic możliwości Córeczki. I może jedzenie obiadu łyżką jest nielogiczne, to na pewno sprawdza się z punktu widzenia logistyki. Ona ma kluczowe znaczenie w przypadku, gdy małe dziecko nie opuszcza Twoich rąk. Warto korzystać wtedy z praktycznych rozwiązań, nawet jeśli z punktu widzenia logiki są one troszkę odstające od normy.

Cudze ręce wyręczają
To rada cenna, choć zdaję sobie sprawę, że w wielu wypadkach nie do skorzystania. Niewiele z nas, młodych mam ma bowiem przywilej korzystania z pomocy drugiej osoby - męża, mamy, teściowej, czy opiekunki. Będą jednak na pewno chwile, choćby w weekend, kiedy koło Was pojawi się druga osoba. Nie wahajcie się wykorzystywać jej do granic możliwości! Owszem, w pierwszych miesiącach życia dziecka nie zastąpią matki przy dziecku, ale pomogą we wszelkich innych obowiązkach. Przynieś, podaj, pozamiataj, Dosłownie! Ważna jest tu umiejętność delegowania zadań. Ja przed narodzinami Małej Muffinki nie byłam dobra w te klocki. Wydawało mi się zawsze, że jak czegoś nie zrobię sama, to nie będzie dobrze zrobione. Obecność Córeczki na rękach skutecznie mnie z tego wyleczyła. Już mi nie przeszkadza krzywo zaścielone przez męża łóżko. Po prostu cieszę się, że w ogóle jest zaścielone ;)

Efekt notoryczny - bałagan praktyczny
Zamiłowanie do porządku to kolejna cecha, z której szybko przyszło mi się wyleczyć. Zasadą naczelną, z którą musiałam się pogodzić stało się: "wszystko pod ręką". W efekcie oznacza to po prostu bałagan, choć kontrolowany. Gdy jeszcze będąc w ciąży czytałam różne porady odnośnie macierzyństwa, szczególnie spodobała mi się jedna z nich. Otóż, jakoby czas karmienia dziecka był czasem relaksu dla mnie. Doskonałą okazją do poczytania książki, lub obejrzenia filmu na tablecie. I tak właśnie wyobrażałam sobie te pierwsze tygodnie spędzone z Córeczką. Będę karmić cierpliwie, choćby trwało to godzinami, a przy okazji wykorzystam ten czas dla siebie. Rzeczywistość okazała się inna. Córeczka przy karmieniu stawała się z tygodnia na tydzień coraz bardziej nerwowa. W efekcie, gdy tylko zauważyłam pierwsze symptomy głodu przystawiałam ją do piersi natychmiast. Tam gdzie się akurat znajdowałyśmy. W salonie, sypialni, kuchni, pokoju dziecka. Na nic zdała się zakupiona wcześniej wygodna sofka z myślą o karmieniu. I oczywiście w tych okolicznościach wszelkie gadżety służące rozrywce mamy. Gdy przychodziło co do czego orientowałam się, że wszystko jest poza zasięgiem, za ścianą lub na drugim końcu pokoju. Musiałam zadowolić się patrzeniem w sufit i marzeniem, co by było gdyby akurat pod moją ręką znalazł się tablet. Nauczona kilkoma takimi przygodami zorganizowałam sobie w każdym pokoju liczne "punkty rozrywki". Znalazły się tam najpotrzebniejsze rzeczy (kartka do zapisywania godzin karmień, pieluszka, poduszka do karmienia itd) oraz przedmioty, które zapewniały mi zajęcie podczas czasu spędzonego na karmieniu (książka, pilot tv, laptop, komputer). Dzięki temu rozwiązaniu zawsze miałam coś pod ręką, dzięki czemu uniknęłam zanudzenia się na śmierć.

Obudź w sobie talent cyrkowy
Do czego jeszcze może służyć... głowa? Można nią na przykład włączyć/wyłączyć światło. Bo zamykanie nogą zmywarki lub pralki można pewnie uznać za standard sprytnej gospodyni domowej. Gdy na twoich rękach wisi maluszek codzienne czynności domowe są trudniejsze, niektóre nieosiągalne, choć jak pokazało mi życie ćwiczenia czynią mistrza. Nigdy przedtem nie myślałam, że jestem tak zwinna. Choć gdybym mogła cofnąć czas, to z pewnością do ćwiczeń wykonywanych w czasie ciąży dodałabym jeszcze te wzmacniające ręce. Powiedzmy, kilka razy dziennie podnoszenie hantelek w górę i w dół.

Łam zasady, choć z rozsądkiem
Lepiej, żeby tego fragmentu nie czytała babcia Małej Muffinki. Są pewne zasady, których dla dobra dziecka warto przestrzegać. W myśl powiedzenia "dmuchać na zimne", by nie stała się maluszkowi krzywda. To właściwa i godna pochwały postawa. Jak każda matka staram się wdrażać ją na wszystkich frontach. Chcę przecież dla Małej Muffinki jak najlepiej. Z upływem czasu zauważyłam jednak, że stałam się w tych zasadach nieco bardziej liberalna. Powód jak zwykle ten sam. Trzymając ją nieustannie na rękach nie byłabym w stanie bez tego normalnie funkcjonować. Przykłady?
- Na początku nie wchodziłam z dzieckiem do kuchni. Twarda posadzka przyprawiała mnie o drżenie serca na myśl, co mogłoby się stać gdyby... (nawet tego nie napiszę). Teraz zaglądam jednak w te okolice, chociażby po to, by sięgnąć po wodę mineralną, zaparzyć coś ciepłego, sięgnąć po jakąś przekąskę do lodówki.
- Piję kawę i herbatę nad dzieckiem. Wcześniej z podobnych powodów co zaglądanie do kuchni unikałam tego. Teraz pozwalam sobie na tego typu przyjemności, bo inaczej nigdy napić bym się nie mogła. Znalazłam jedno małe kompromisowe rozwiązanie - dolewam do kawy zimnego mleka, a do herbaty odrobinę zimnej wody. Nie piję więc wrzątku.
- Jem nad dzieckiem trzymanym na ręku obiad. Oczywiście ze skutkiem czasem opłakanym, typu sos na kocyku albo kawałek marchewki za kołnierzem dziecka. Cóż, czego nie robi głodna matka...
- Gdy usypiam dziecko zdarza mi się rozmawiać przez telefon. Czasami, bo z reguły jak przykładna matka śpiewam jej kołysanki. Ale są dni, gdy po prostu muszę to zrobić. Bo mam wtedy chwilę ciszy i spokoju. Bo jak ją wreszcie wypuszczę z rąk to będę miała czas na inne sprawy, niż rozmowę przez telefon. 
- Siedzę z komputerem nad dzieckiem. Myślicie, że jak powstają wpisy na tym blogu? Pisze je jednoręka matka! I nabieram w tym coraz większej wprawy. Czasem nawet w desperacji myślę, czy nie dałoby się klawiatury obsługiwać czubkiem nosa ;)

Pokochaj seriale
Przy wieczornym usypianiu dziecka na ręku można umrzeć z nudów. Albo gdy dziecko w trakcie drzemki w ciągu dnia też jest "nieodkładalne", bo w innym wypadku oczy otworzą mu się jak tylko pomyślisz, że chciałabyś je zostawić w łóżeczku (Wasze dzieci też tak mają?!) Czytanie książki też nie zawsze wchodzi w grę (Mała ma wbudowany radar, gdy po nią sięgam zaczyna się wiercić niemiłosiernie). Był więc moment, kiedy namiętnie oglądałam całymi seriami telewizyjne tasiemce. Chwała temu, kto wymyślił smart TV i kanały dostępne w internecie! Czas ten powoli mija, bo ileż można odcinków fundować sobie każdego dnia. Jeśli jednak sytuacja mnie do tego zmusi, na pewno wrócę do mojego przymusowego "hobby".

Odpuść sobie, pofolguj!
To już ostatnia moja rada, choć czuję, że ten wpis mógłby się ciągnąć kilometrami. Ale to, co teraz napiszę chyba zawiera w sobie wszystko powyższe i wystarczy za kolejne porady. Otóż, nie wszystko musi być zrobione tu i teraz. Nie wszystko musi być w ogóle zrobione. Po prostu, gdy dziecko wisi na Twoich rękach trzeba czasem odpuścić. Żeby nie zwariować. Ja należę do osób, które mają w sobie potrzebę "ciągłego robienia". Nawet, gdy opiekuję się dzieckiem wydaje mi się, że powinnam jeszcze jakoś inaczej spożytkować ten czas. A przecież już sama opieka jest wystarczająco ambitnym zajęciem.
Nieprawdaż?

5 komentarze: